„Przejścia kursu” cz. II: Beskid Niski Sercu Bliski – czyli spełniając małe marzenia
Nie od dziś wiadomo, że przysłowia niosą za sobą niejedną prawdę objawioną. Tym razem można sparafrazować „małe jest piękne” w kontekście niskości rzeczonego Beskidu. Wie o tym ten, kto choć na chwilę mógł posmakować jego magiczności. Beskid Niski miażdży każdym swym kawałkiem. Zarówno dosłownie jak i w przenośni. Zaskakuje swoim dostojeństwem, bogactwem historii. Krwawej historii. Przenika tajemniczością skrytych przez przyrodę cmentarzy, omamia wonią cerkiewnych kadzideł, koi niezmąconą harmonią pokrytych wielobarwnymi kwiatami polnych łąk.
Przygoda z Beskidem Niskim rozpoczęła się od oczekiwania. Oczekiwania na wyjazd, oczekiwania na przyjazd kolejnych uczestników, na rozbicie namiotów, na pierwsze śniadanie. I tak schronisko PTTK na Magurze Małastowskiej imienia prof. S. Gabryela, stanowiło zapowiedź pełnego przygód, nauki, eksploracji czasu.
W krainę nieznaną wprowadziła nas Iza Dy. – spod Przełęczy Małastowskiej, zielonym szlakiem, wzdłuż grzbietu Wierch Wirchne. Jednak początek wędrówki od razu nakazywał zaznajomienie się z historią za sprawą spowitego cieniem cmentarza nr 60, zaprojektowanego przez Dusana Jurkovica. Jako pracownik Oddziału Grobów Wojennych C. i K.Komendantury Wojskowej Jurkovic był nadzorcą i projektantem m.in. cmentarza znajdującego się na Przełęczy Małastowskiej, gdzie pochowani zostali żołnierze wojsk austriackich polegi podczas I wojny światowej.
Następnie po odszukaniu cmentarza nr 62 w Banicy, opowieści naszego przewodnika Tomasza o funkcjach czasowni łemkowskich przez górę Magurycz Mały, kursanci wraz z osobą Jana P. występującego w wyjeździe w formie incognito, udali się w kierunku Bartnego. Bartne, słynące z pszczelarstwa i kamieniarstwa, przywitało nas cerkwiami: pw. św. Kosmy i Damiana.
I tak rozpoczęła się niekończąca się opowieść o stylach w architekturze drewnianych cerkwi łemkowskich, trójdzielności związanej z wyróżnieniem części prezbiterium, nawy, babińca, ikonostasem stanowiącym granicę pomiędzy sacrum a profanum.
Po złapaniu chwili oddechu, spożytej żelkowej strawie ruszono na podbój kolejnych, nieznanych, niewyobrażalnych do tej pory skrawków urokliwego Niskiego. Tym razem nasze trekki prowadziły w kierunku Wołowca czerwonym szlakiem, gdzie skryta za drzewami cerkiew pw. Opieki Matki Bożej prosiła o naszą uwagę. Wiszący w powietrzu zmrok poganiał zachodzące słońce w kierunku Nieznajowej – miejsca naszego nocnego spoczynku. Jednak droga do chatki, która przytulała się do granic Magurskiego Parku Narodowego, pragnęła naszej inicjacji. I to nie byle jakiej inicjacji, bo związanej z przekroczeniem rzeki. Można by było pomyśleć, iż był to taki symboliczny Rubikon. I to nie jeden, bowiem wprowadzenie na tereny opustoszałych łemkowskich skrawków ziemi opustoszałych wskutek „Akcję Wisła” wymagało kilkakrotnych rzecznych przejść, wielu oczyszczeń i inicjacji. Zmieniały się tylko nazwy rzek Zawoja – Wisłoka i ich kolejne, chłodne przyjęcia. I po takim jednym z symbolicznych przejść, może nawet pierwszym, jeszcze z światłem dziennym został przywitany projekt „Spełniając małe marzenia”.
Od tego momentu w naszych głowach już nic nie było tak jak dawniej. Przestrzenie między synapsami zostały zapychane małymi marzeniami o: przyjęciu przez kogoś ciężaru noszonego na plecach dobytkowego balastru, w wizjach pojawiały się marzenia o sklepie, jedzeniu, które ewaluowały z biegiem czasu.
Kiedy znaleźli się na właściwym miejscu, ostatni raz, przekraczając niepokorne nurty Wisłoka, po wykarczowaniu terenu przytępioną kosą, rozbito namioty. Mężczyźni zajęli się pozyskaniem drewna i wznieceniem ogniska, kobiety pochłonęło przyrządzanie ambrozyjnej pulpy. A wieczorem rozbrzmiała Ballada o św. Mikołaju, unosząc się nad spowitą nocnym płaszczem łemkowską Nieznajomą. Powróciły wspomnienia spotkanych w trakcie wędrówki baraszkujących traszek, srebrzystoszarych padalców i błotnistego śladu misia.
A nocą było zimno. Nawet bardzo zimno.
Kolejny dzień rozbudził nasze skostniałe od zimna ciała poprzez ponowne przekroczenie Wisłoki, gdzie tym razem słonecznym żółtym szlakiem ruszyliśmy do kolejnej opustoszałej wsi Radocyna. Przydrożne krzyże, smętne ruiny kapliczek, schowany wśród jodeł kolejny cmentarz nr 43 zaprojektowany przez Jurkovica wyraźnie kontrastował z otaczającą nas tęczą kolorów i upalnym dniem. To był znów dzień przejść przez rzeki. Tym razem już na pożegnanie. Łapczywie, szukając schronienia pod parasolem drzew zmierzaliśmy w kierunku grzbietu granicznego, gdzie pomiędzy okolicami góry Beskid, a zaznaczonymi na mapie źródłami mineralnymi (które finalnie okazały się raczej błotnistą mazią) dokonaliśmy kolejnego, ambitnego panoramkowania na Jaworzynę, grupę Beskidku, Dzielca, słowackich gór: Suchy vrch czy też Similniansky vrch. Następnie zaprawieni w wyznaczaniu nowych dróg w ramach chaszczingu, dziwnie podnieceni myślą o wizycie w sklepie w Zdyni, ruszyliśmy w kierunku przełęczy Dujawa co sprawiło, iż wędrowanie nabrało cech międzynarodowych za sprawą znalezienia się pomiędzy Polską a Słowacją. Po krótkim przygranicznym odpoczynku i napełnieniu zapasów wody dzięki życzliwości autochtonów, ruszyliśmy na podbój sklepu, niosąc ze sobą małe marzenia. O lodach, zimnych trunkach, truskawkach i kiełbaskach na wieczorne ognisko.
A wdrapując się na grzbiet Beskidku, był kolejny cmentarz zaprojektowany również przez Jurkovica. Tym razem z nr 46.
Sklep był naszą oazą. Nikt chyba nie sądził, iż niemal po całym dniu wędrowania ukojenie przyniesie owy przybytek. W końcu spełnił nasze małe marzenia. I te o truskawkach też. Nawet Buko –Vuko – nasz pieski przewodnik, bawiący się momentami z nami w chowanego otrzymał nagrodę w postaci wołowej kości od zdyńskiej kucharki. Po spożytej strawie, wzmocnieniu witaminowym i orzeźwieniu ruszyliśmy w kierunku bazy SKPB Warszawa w Regietowie, idąc szlakiem czerwonym przez Rotundę z kolejnym cmentarzem wojennym z czasów I wojny światowej. Po zmroku, w świetle gwiazd i naszych strumieni cienkiego blasku z czołówek odczytaliśmy następującą inskrypcję : „Nie płaczcie, że leżymy tak z dala od ludzi, A burze już nam nieraz we znaki się dały -Wszak słońce co dzień rano tu nas wcześniej budzi I wcześniej okrywa purpurą swej chwały.”
A potem było już tylko radośnie. Bo znaleźliśmy rzeczoną bazę, która znajdowała się obok rzeki co oznaczało po pierwsze: kolejną zimną noc w namiocie, po drugie możliwość kąpieli (używając prysznica i wanny zaprojektowanej w stylu górsko – warszawskim). Ale staraliśmy się nie narzekać na warunki, chociaż co do jedzenia nie potrafiliśmy już być tacy bezkrytyczni. W ognistym kręgu surowej ocenie została poddana zdyńska kiełbasa. To była jej noc, chociaż każdy wybetonował przestrzeń swego żołądka co najmniej jej 1,5 porcją.
A rankiem zażywszy uzdrowicielskiej kąpieli w Regetówce, ciężsi o 2 kg nieskonsumowanej wieczorem kiełbasy, ruszyliśmy czerwonym szlakiem w kierunku Koziego Żebra, wymyślając sobie kolejne małe marzenia. Bowiem ukoronowanie dnia miała również stanowić wizytacja w sklepie w Smerekowcu. Jednak przed tym znów uprawialiśmy chaszczing górski, podążając w kierunku Kwiatonia celem zwiedzenia cerkwi wpisanej na listę UNESCO pw. św. Paraskewy, zdobywaliśmy po wielkich trudach konsumpcji kabanosów z musztardą góry znajdującej się na drodze – Banne, aż po dokonanie niekompatybilnych zakupów do pulpy (czy można wyobrazić sobie pulę z sosem ciemnym do pieczeni?).
A później czekał nas jeden z najpiękniejszych miejsc noclegowych na świecie. Hotel pod milionem gwiazd, otoczony wszelkimi możliwymi do wymienienia przez człowieka barwami, tuż w pobliżu oznaczonego na mapie Lasu Morgi, 30 min drogi od Przełęczy Małastowskiej, nieopodal zielonego szlaku. Ten dzień nawet zakończył się ciepłą nocą, pyszną pulpą i małym marzeniem Tomasza, współdzielonym przez Jana P.
Ostatni dzień naukowych wakacji narzucał potrzebę rozdzielenia się grupy i docierania do wyznaczonych miejsc własnymi środkami lokomocji. I tak były Owczary z kolejną cerkwią, pojawił się znowu obiekt sakralny z listy UNESCO – kościół św. Filipa i św. Jakuba, a także Góra Cmentarna w Gorlicach. I tam ze wzniesienia o wysokości 357 m np.m fanatycy panoramowania dali upust swym popędom w skwarze dnia.
Potem objazdówka zmierzała do zaznajomienia się z renesansowym kasztelem w Szymbarku z jego alkierzami, sgraffito, a także położonym w pobliżu „Skansenem Wsi Pogórzańskiej”. Następnie przekonani, że zmierzamy do wsi Łosie, w której znajduje się zagroda madziarska (w głowie skakało pytanie: skąd tam znaleźli się Węgrzy?) przeżyliśmy objawienie, czytając tablicę umieszczoną przez Zagrodą Maziarską, należącą do oddziału Muzeum Dwory Karwacjanów i Gładyszów.
Maziarstwo to inaczej handel maziami i smarem, którym kiedyś trudnili się Łemkowie mieszkający na danym terytorium.
A potem była kolejna cerkiew w Łosiach pw. Narodzenia Najświętszej Marii Pany i oprowadzenie na styl audio-błędo-booka przewodnickiego.
I w Łosiach rozeszły się nasze kursancie losy. Część wybrała opcję all inclusive z Jeziorem Klimkowskim, część pośpieszyła wraz z końmi mechanicznymi w kierunku Grybowa, by wiernie kontynuować zasadę „niebycia tutaj dla przyjemności”, by zwiększyć swoją wiedzę na temat regionalnego browaru w Siołkowej.
Nie sposób w krótkich wersach dokonać podsumowania wyjazdu, bo ciężko niesprawnemu gryzipiórkowi zamknąć w sztywnych literach klimat łemkowskich wiosek, ukazać zapach przemierzanych, nierzadko nielegalnie łąk, czy też woni swego własnego niedomycia, a także dać odczuć niesamowitą atmosferę trwania w wspólnocie uzależnienia od przerw na posiłek.
No, bo przecież ambitiosa non est fames.
Autorka:
Kinga Konieczny
Jesteś zainteresowany kursem przewodnickim? Chcesz dowiedzieć się interesujących rzeczy o górach w fajnej, przyjaznej atmosferze? Zdobyć przydatne umiejętności przywódcze? Dowiedzieć się, jak interesująco przemawiać do grupy ludzi? Przeżyć niezapomnianą, dwuletnią przygodę w górach?
Dowiedz się więcej!
Zaczynamy w marcu 🙂
You must be logged in to post a comment.